W
końcu we własnym kraju... Wyszłam ze zatłoczonego lotniska, Elizabeth
szła koło mnie. Do domu babci i Gabrielle było parę ładnych kilometrów,
ale przejście pieszo dobrze mi zrobi. Moje koturny tupały po ziemi, a ja
rozkoszowałam się czystością powietrza i tym, że na ulicach nie ma
samych Grubasów, jak to było w Anglii. Elizabeth też się cieszyła, bo
mogła się wybiegać bez smyczy. Taki jest urok wsi. Moja walizka potykała
się na kamieniach, ale mi to nie przeszkadzało. W plecaku mam prezenty
dla babci i siostry, może cenne. Po półgodzinie doszłam do domku,
zmieniło się tylko to, że było mniej marchewek w ogrodzie, pastwisko
wydeptane i częściowo wyskubane z trawy, tak jak kiedyś, gdy babcia
miała krowy a rodzice konie. Był już wieczór, więc Gabrielle pewnie śpi,
chyba że babcia jej powiedziała. na pewno. Ona nie potrafi nie
powiedzieć że kupiła prezent na urodziny nawet miesiąc przed. W progu
stała tylko Babcia, która gorąco mnie przywitała. Dowiedziałam się, że
Gabrielle ma grypę i już śpi. Trudno. Będzie miała rano niespodziankę z
prezentu. Ja tymczasem poszłam do mojego (trochę zakurzonego) pokoju,
walnęłam się na łóżko i zasnęłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz